Podróże

USA – Route 66 w mechanicznym siodle

USA – Route 66 w mechanicznym siodle

„Realizujmy marzenia teraz, póki możemy a niekoniecznie mamy możliwości, kiedy w przyszłości będziemy mogli, może już nie będziemy chcieli”

Droga pełna oddechu. Warto i trzeba spełniać marzenia.

 

pastedGraphic.png

Pomysł na wyprawę po Route 66 powstał parę lat wcześniej w roku 2016 jednak miał zupełnie inny charakter. Pierwotnie miałem być uczestnikiem jako kierowca samochodu, a koledzy motocyklowo korzystając z usług amerykańskiej wypożyczalni. Warunek był jeden: wystartować w Chicago i zakończyć na plaży w Santa Monica. Ten jeden warunek został spełniony, a pozostałe nie. Wizja pokonania odcinka blisko 3700 mil w siodle amerykańskiej ikony Harleya Davidsona nie była nawet przedmiotem mojej dyskusji.  Brak odpowiednich uprawnień do kierowania takimi maszynami to uniemożliwiała. Refleksja przyszła parę miesięcy później i z niezłomną cierpliwością zdałem pozytywnie egzamin kategorii A. mogłem wejść na kolejny schodek amerykańskiego snu, aby w 2019 roku dosiąść ikonę amerykańskiego przemysłu motoryzacyjnego.

I tu należy się przystanek mojej opowieści. Początek i kilka stron dalej pisane były w czasach, gdy wszystko było normalne, możliwe i zależne tylko i wyłącznie od nas. Każdy mógł planować, każdy mógł patrzeć odważnie w przyszłość i zbierać środki na kolejne podróże przecierając kontynenty, których droga mierzona jest w milach lub kilometrach. Nikt nie spodziewał się, że w niedługim czasie możliwości każdego z nas będą wystawione na plan dalszy i skupimy się na tym, co daje nam los całkowicie niezależny od nas. Właśnie ten czas, pierwszy kwartał roku 2020 pozwolił, a w zasadzie spowodował możliwość pisania dalszych kart podróży. Światowa epidemia koronawirusa ograniczyła nasze plany do wirtualnych szlaków, uniemożliwiając odważne spoglądanie dalej niż na wielkość naszej stopy. Tym bardziej jestem dumny ze wspólnie spędzonych godzin w siodle z ludźmi, którzy podobnie myślą, podobnie planują i patrzą przed siebie w czasie, gdy tak wiele było możliwe.

Wierzę, że aktualna sytuacja pozwoli nam z większą pokorą spoglądać na wszystko dookoła i z szacunkiem korzystać z możliwości, jakie każdy z nas sam wypracuje. Życzyłbym sobie i nam wszystkim, aby te wydarzenia na stałe wprowadziły w nasze umysły więcej pokory i zrozumienia, że należy przekraczać własne słabości, aby zdobywać rzeczy niemożliwe.

 

Do momentu opuszczenia pokładu samolotu Boeing 737 na lotnisku O’Hare w Chicago 20 maja 2019 roku trudno było uwierzyć, że pieczołowicie przygotowywana wyprawa znajdzie swój finał a w zasadzie początek na tak odległym kontynencie. Uzbrojeni w podróżne worki z dwójką przyjaciół dojechaliśmy do najbliższego hotelu i wieczorem odbyliśmy pierwszą wycieczkę po wielomilionowym mieście nasączonym drapaczami chmur i ciekawą architekturą. 

Opowieść, którą czytacie, jest opisem drogi ze wschodu na zachód i próbą przekonania każdego, którego marzenia nie kończą się jedynie na górnolotnych słowach „muszę to zrobić”. Każdy, kto chce osiągnąć swój cel, powinien dążyć do niego bez względu na wiek, środki i możliwości. Kiedyś myśląc o swoich marzeniach, usłyszałem wewnętrzny głos, który podpowiedział mi sentencję pozwalającą na pokonywaniu kolejnych szczebli drabiny, która prowadzi do krainy marzeń: „Realizujmy marzenia teraz, póki możemy a niekoniecznie mamy możliwości, kiedy w przyszłości będziemy mogli, może już nie będziemy chcieli”. W każdej chwili naszego życia budzą się nowe pomysły, których realizacja często blokowana jest brakiem środków, czasu, okoliczności, ale zawsze są chęci i pragnienie poznawania świata i swoich granic. Na przestrzeni lat dostrzegłem zależność między zapałem a dążeniem, mając jedno i drugie możemy pokonywać braki związane z finansami, które podczas naszego rozwoju możemy zgromadzić, towarzystwo wokół siebie, które wobec naszego zaangażowania lgnie i chce być świadkiem wspólnego przeżywania wspólnych obrazów otaczającego nas świata i w końcu możliwości a precyzyjniej chęci odkrywania tego wszystkiego, co nas pasjonuje. Skupmy się na tym, co w danej chwili życia podpowiada nam los i zarażajmy otaczających nas ludzi tym, czym budzi nas kolejny dzień, wielu z nas pragnie tego samego, tylko należy się schylić, aby podnieść coś, co wydaje się zbyt ciężkie, aby dźwignąć samemu taki ciężar, dlatego potrzebujemy kogoś obok siebie, aby wspólnie móc przenosić granice ludzkich możliwości.

Dla jednych będzie to kolejny dzień dla innych tydzień a dla mnie kolejny kadr nowych ludzi, krajobrazów i przekraczanych granic. 

Najgorszym jest mieć możliwości, czas, ale być pozbawionym chęci i osób wokół siebie, które pozwoliłyby pisać karty naszej historii. Zegar biologiczny nie pozwoli wyciągnąć baterii i zatrzymać bieg wydarzeń, dlatego musimy wykorzystać każdą minutę pędzącego szaleńczo czasu na rzeczy, które przynoszą nam przyjemność, ale i rozwój, który daje nam możliwość bycia ważnym punktem w historii tej małej a może i trochę większej.

Chciałbym, aby ta opowieść była próbą przekonania czytelnika do realizacji zamierzonych celów tych bliskich realnych i tych dalekich za horyzontem ludzkich możliwości. Opowieści o drodze 66 można znaleźć w wielu ciekawych publikacjach, moja była podsumowaniem i pewnym udowodnieniem przekraczania granic i o tym chciałbym opowiedzieć. 

Jadąc motocyklem mamy mnóstwo czasu na rozmowy ze swoim wewnętrznym głosem bez obaw, że ktoś wtrąci swoje 5 groszy. Wiele godzin spędzonych w mechanicznym siodle przyniosło mi mnóstwo nowych myśli, pozytywnych obrazów i chęci do postrzegania świata przez kolorowe okulary. Pragnę skupić się na organizacji i planowaniu tej wyprawy, a efekty będą elementem wzbogacającym treści.

 

Kiedyś dotarła do mnie pewna chronologia, która pozwoliła uzmysłowić sobie działanie ludzkiego, a przynajmniej mojego organizmu. Na podstawie kalendarza zauważyłem pewną zależność, która aktualizuje moje poglądy.

Rok podzielony na dwanaście miesięcy budzi się w styczniu niczym nowy nieskażony organizm. Styczeń, luty nowe pomysły, chęć ich realizacji, szukanie drogi, entuzjazm, spoglądanie na to, co przed nami wielkimi oczami podobnie jak duch rodzącej się nowej istoty tak żywej, tak nieskazitelnej i tak głodnej nowego świata. Wiosna rozbudza nasze „kubki smakowe”, zmusza do szukania miejsc i wyzwań, które będziemy chcieli osiągnąć w dalej toczącym się roku. Młody człowiek wchodzący w dorosłe życie widzi wszystko w żywych kolorach, każde wyzwanie jest w zasięgu ręki, nowo poznane osoby wnoszą kolejne kolory do naszego niezmąconego świata, wiosna w sercu młodego człowieka rozbija wszelkie niepowodzenia i oświetla drogę niczym kwietniowe słońce.

Maj, czerwiec to rozkwit ciepła, pierwsze gwiaździste noce, wyjazdy, radość, plany, dzień coraz dłuższy pozwalający spędzać coraz więcej czasu na świeżym powietrzu. Dojrzała osoba zna swoje potrzeby, wie, jak organizować czas, potrafi określić swoje przeznaczenie i obrany punkt życiowy staje się kursem do osiągnięcia spełnienia. Zmysły pracują na pełnych obrotach, szukając w każdej napotkanej osobie wyłącznie pozytywów, zmiana ugruntowanych trendów wydaje się w zasięgu dłoni, naiwny optymizm jest światłem naszej drogi, nie zdając sobie sprawy, że w każdej chwili baterie naszej latarki mogą się zużyć, ale to pozwala dalej tworzyć, próbować i zarażać innych świeżym optymizmem. Pierwsze miłości te naiwne i te prawdziwe.

Lato to rozkwit i świadome decyzje, radość z życia i konsumowanie doświadczeń nabytych w ciągu pierwszych sześciu miesięcy. To czas realizacji marzeń, potrzeby towarzystwa, znikomych zmartwień i trafnie podejmowanych decyzji.

Nadchodzi wrzesień, czas wyhamowania, nowych decyzji, zmian. Szukanie każdego ciepłego dnia, aby łapać ostatnie promienie mijającego lata. To czas podsumowań i nowych wyzwań, które rodzą się w naszych głowach po beztroskich wakacjach, to również etap, w którym podejmujemy nowe przemyślane decyzje.

Końcówka roku deszczowa, a potem chłodna z uwieńczeniem świątecznego okresu okraszonego rodzinną atmosferą pozwala odważnie odwrócić się w tył i być dumnym z minionego czasu. Osiągnięcie spokoju i pogody ducha, radość ze szczęścia innych jest tak samo ważna, jak nasz optymizm. Pozwalamy sobie na dzielenie się swoim doświadczeniem i chętnie otaczamy się rodzinnym ciepłem.

Moja droga 66

Wiele czasu spędziłem na mapie i planowaniu poszczególnych odcinków drogi. W Stanach byłem kilka razy i każdorazowo podróżowałem samochodem na wschodnim i zachodnim wybrzeżu, na południu docierając do najniżej położonego miejsca na Key West, zwiedzałem gorące rancza Arizony i za każdym razem niewielki odcinek na mapie okazywał się długim braterstwem z kierownicą mojego pojazdu. Spoglądając na mapę i drogę od Chicago do Santa Monica, wiedziałem, że należy ją mądrze podzielić, aby dla mnie i dla moich towarzyszy podróży czas spędzony za kierownicą był przyjemnością, a nie koniecznością. Każdy etap podzielony został na odcinki po około 200 – 250 mil co dało czas na korzyści płynące z jazdy, a także chwile spędzone z własnym ego, które chce nad nami rozciągać władzę. Należy pamiętać, że nasza droga niekoniecznie może być spójna z drogą naszych kompanów, którzy podobnie jak my planowali i gromadzili środki na ich realizację, więc należy wspólnie komponować każdy etap podróży, aby finał mógł być okraszony radością pozbawioną goryczy minionego dnia.

Od początku moich wyjazdów do Stanów nie mogę uwierzyć w entuzjazm mieszkających tam ludzi i otwartość, która na początku mnie raziła, stawiała w pion i nie pojmowałem, dlaczego naród bardzo podobny do nas jest tak odległy i prospołeczny. Z czasem, kiedy przekraczałem granice amerykańskiej ziemi, uzmysławiałem sobie, że ONI tacy są. Chętni do poznawania ludzi, otwarcie zapytują, co w naszej społeczności spotkałoby się z otwartym sprzeciwem i często nieepickim „odczep się”. Tam zapytanie jak się czujesz, skąd jesteś, są na porządku dziennym i skierowanym prosto z serca w oczekiwaniu szczerej odpowiedzi. Za każdym razem z uśmiechem spotykam się z tym rodzajem konwersacji i jestem już otwarty, chętniej podejmując wyzwanie do rozmowy. 

Marzenia młodych, starych, długowłosych i tych całkowicie bez (mówię o sobie) chcących poznać i przeżyć historię narodu pozbawionego sensu życia i szukającego lepszego jutra po zachodzie słońca pozwala z duchem przeszłości pokonywać mile drogi uznanej za droga matka, czyli Route 66. Wybraliśmy klasycznie i romantycznie, drogo, ale honorowo, nasz wybór padł na motocykle marki Harley Davidson i udało nam się testować modele Road King oraz Heritage Classic z roku 2019, czyli świeże modele, które podobnie jak my głodne były historycznego asfaltu pamiętającego drewniane koła wozów i pierwsze spaliny fordowskich silników, którymi podróżowały całe rodziny ze wschodu na zachód. 

 

Moje przygotowania do wyjazdu poprzedzone były kilkoma lekturami. Aby wtopić się w klimat historii i zrozumieć wagę drogi oprócz komercyjnych przekazów czy pustych sloganów przeczytałem powieść Johna Steinbecka „Grona gniewu”, która przedstawia losy rodziny wielopokoleniowej pokonującej Stany od wschodu na zachód w poszukiwaniu lepszego i godniejszego życia zaliczając po drodze upokorzenia, niedogodności, straty najbliższych kosztem wyimaginowanej przyszłości, która ostatecznie omija ich szerokim łukiem.

 

 

 

Kolejną pozycją były artykuły w gazetach, internecie i ostatecznie na dzień przed wylotem przypadkowo odkryta pozycja w lotniskowym kiosku autorstwa Artura Owczarskiego „Droga 66 droga matka”. W samolocie na wysokości kilku tysięcy metrów pozwoliła odważnie zejść w klimat i stała się niejako drogowskazem dawno obranego kierunku, którym zmierzała grupa śmiałków chcących przeżyć i poczuć coś, co na zawsze pozostanie w ich świadomości i będzie początkiem kolejnych ekscytujących podróży, dla których granice kończą się na słowach „bo jak nie my to kto”. Dodatkowo przypadkowo zdobyta pozycja książkowa stała się początkiem przyjaźni z jej autorem, którego udało mi się poznać osobiście, goszcząc w swoich progach. Słuchając później opowieści o jego spojrzeniu na przygodę z drogą Route 66 oraz kolejnych podróży po Teksasie ładowałem plan kolejnych podróży, które udało mi się w niedalekim czasie zrealizować. 

 

 

 

 

Uzbrojeni w chęci, humor i energię wylądowaliśmy w Chicago późnym popołudniem i zauroczeni amerykańskim lądem ruszyliśmy do hotelu. Poranne śniadanie, które postawiło nas na nogi, odpowiadając „nie będzie łatwo” wytyczyło drogę do muzeum Harleya Davidsona, otwierając drzwi do dwutygodniowej podróży w czasie. Naładowani wiedzą i kawałkiem mocnej historii kolejnego poranka obudziliśmy się podekscytowani spotkania z celem odebrania zarezerwowanych maszyn w jednym z salonów Harleya. 

 

 

 

 

 

 

Pierwsze kilometry niczym Avatar szukający porozumienia ze swoim wierzchowcem ruszyliśmy ostrożnie w kierunku początku drogi 66, pamiątkowe zdjęcia, uściski i pierwszy bieg naszych motocykli wytyczył drogę, której ostateczny finał miał się skończyć na plaży w Santa Monica. Trudno jest wytyczyć szlak tylko drogą 66, wiele odcinków odeszło w zapomnienie i nawet najlepsze mapy nie pozwolą trzymać się śladu, gdyż technologia wytyczała nowe, bezpieczniejsze i przede wszystkim szybsze drogi na dotarcie do zachodniego wybrzeża.

Każda wyprawa kojarzy się z magiczną literką „K”, komercyjna czy koleżeńska. Dla mnie zawsze najciekawsze wydają się te z drugiego „K”. Wbrew pozorom nie jest łatwo dobrać sobie osoby, które przez co najmniej dwa tygodnie będą spójne i konsekwentne budząc się każdego dnia nie zawsze w doborowych humorach i chętnych na kolejne mile, nie znając miejsca postoju. Każdy mój wyjazd do Stanów wiąże się z akceptacją losowo wybranego miejsca przystanku na noc, co nie jest problemem, gdyż rezerwacja noclegu odbywa się online bez większych komplikacji. Im większa grupa, tym trudniej zapanować nad dyscypliną i nawet najlepsze przyjacielskie stosunki mogą być poddane próbie, gdy mamy przed sobą wiele dni podróży z towarzystwem, które znamy z krótkich niezobowiązujących spotkań. 

Warto ustalić warunki brzegowe, których nie należy przekraczać i każde miłe zaskoczenie będzie tylko spójnikiem do scementowania naszych charakterów.

Im więcej liderów tym więcej hejterów.

Fakt, że każdy chciałby wtrącić swoją inicjatywę do wyprawy, jest elementem pozytywnym jednak musi to spotkać się z aprobatą pozostałych. Kiedy wymknie się to spod kontroli, skutki mogą być trudne do oszacowania.

Szukając jednak pozytywów, należy koncentrować się na grupie do 6 osób, co pozwala sprawnie przemieszczać się w miastach pomiędzy kolejnymi światłami na skrzyżowaniach jak również podczas rezerwacji noclegów, gdzie łatwiej znaleźć dwa pokoje 3-osobowe niż kilka dwuosobowych co w niektórych regionach może okazać się kłopotliwe. Nic bardziej nie spaja grupy jak wieczorne spotkanie przy piwie okraszone opowieściami i przemyśleniami danego dnia, ale jak po tym wrócić swoim motocyklem do hotelu oddalonego, chociażby o kilka przecznic dalej.

Warto mieć w grupie osobę, która zajmie się relacjonowaniem wyprawy, osobę, która to lubi, a nie musi. Wspólne spotkanie po powrocie w domu pozwoli z przyjemnością wrócić i na chłodno ocenić wydarzenia, które pozostają do końca życia. 

Pierwsze kilometry chłodziły nasze rozpalone emocje i niczym kwarantanna wprowadzały w amerykański klimat lat 60. Pogoda typowo majowa wymuszała zmianę ubioru proporcjonalnie do pory dnia i tak miejscami jechaliśmy w samych „orzeszkach”, a czasami musieliśmy zakładać dodatkową odzież i pełen kask.

 

Założeniem było przebyć każdego dnia odcinek około 200 mil, zatrzymując się w miejscach wcześniej zaznaczonych, ale i tych spontanicznych. Od początku udawało się kończyć dzień w motelu w odległościach +/- 30 mil w stosunku do założeń co potwierdziło wzorowe przygotowanie do wyprawy. Zakładając taki scenariusz, mogliśmy elastycznie podchodzić do tematu pobudki, która czasami zrywała nas o godzinie 7 a czasami nawet o 9. Każdorazowo mijając tabliczkę stanu, serce radowało się i biło coraz mocniej, napełniając optymizmem i wiarą w wyznaczoną misję. Jednym z początkowych elementów drogi jest nieczynny most na rzece Missisipi, który budowany z dwóch stron łączył się pośrodku. Budowniczy nie byli jednak spójni i ich wyliczenia spowodowały, że most posiada zakręt w połowie, co stanowi nietypowy element budowlany.

 

 

Zajeżdżaliśmy w miejsca oznaczone na większości map, nasycając się amerykańskim kiczem w postaci niebieskiego wieloryba, który stanowi atrakcję zbudowaną na bazie marketingu a niekoniecznie sztuki czy wchodząc do baru na trasie serwującego amerykańskie hamburgery konsumowane na kanapach pamiętających młodzież z okresu rock and roll. W większości knajp zaczepiano nas, pytając skąd jedziemy i dokąd zmierzamy. Odpowiedź zawsze była elementem zachwytu i zdumienia. Mimo tak znanej i kultywowanej drogi oraz ilości śmiałków przemierzających ten odcinek byliśmy postrzegani jako bohaterowie i czule pozdrawiani. W pierwszej chwili mogłoby to być postrzegane jako powierzchowne i małostkowe, ale w moim osobistym odczuciu taka forma optymizmu mi imponuje. Uważam, że mimo wewnętrznych sprzeczności turysta powinien czuć się bardzo bezpiecznie i wszelkie formy komunikacji z napotkanymi osobami odbierać zawsze pozytywnie.

 

 

 

 

Mijając kolejne mile, dojechaliśmy do miejscowości Galena w stanie Kansas, miejsca, które to było inspiracją dla twórców filmu „Auta”. Miejscowy sklep z pamiątkami prowadzony przez wolontariuszy znajduje się na wjeździe malowniczego miasteczka, w którym zjedliśmy smakowite śniadanie w towarzystwie lokalnych mieszkańców. Dreszczyk emocji wkradł się do mojego spokojnego świata w chwili, gdy zorientowałem się, że moja karta kredytowa zmieniła swoje miejsce pobytu. Poszukiwania skończyły się w chwili powrotu do sklepu z pamiątkami, gdzie wygodnie leżała na ziemi pod zaparkowanym po naszym wyjeździe samochodem.

Stan Kansas mijaliśmy niczym krótki sen, gdyż droga 66 stanowi tutaj niewielki zaledwie kilkunastokilometrowy odcinek.

 

 

  

W kilku miejscach trasy zatrzymywaliśmy się w kultowych muzeach, gdzie można było na żywo zobaczyć piękną historię Stanów Zjednoczonych, motoryzacji, stylu życia minionej epoki, która jest tak przedstawiana jedynie na historycznej trasie 66.

Na wyznaczonym jako środek drogi Route66 znajduje się charakterystyczny bar, gdzie mieliśmy okazję wypić typową amerykańską kawę podawaną w szklanych dzbankach przez urocze kelnerki. Pamiątkowe zdjęcie dzielące drogę na pół z dumą wskazało nam ilość przejechanych mil, ale i z pokorą odkryło identyczną sumę, jaka była przed nami.

 

 

Droga 66 często prowadzi własnymi, lecz zapomnianymi ścieżkami. Postęp czasu spowodował konieczność wybudowania nowych, szerszych i szybszych tras, dlatego praca z mapą i informacjami na temat oryginalnej drogi była intensywna. Chcąc zobaczyć malownicze cmentarzysko cadilaców, musieliśmy zboczyć z głównej drogi i wjechać w równoległą, aby odsłoniły się wbite w ziemie szereg pomalowanych sprayem starych samochodów. Cadillac Ranch, bo tak nazwano to miejsce, powstało w 1974 roku przez grupę artystów Ant Fam przedstawia 10 wbitych nosem w ziemie cadilaców. 

 

Do Oklahomy dotarliśmy późnym wieczorem popędzani czarnymi chmurami, które zaganiały nas niczym stado baranów po całym dniu wypasu. Właśnie w tym miejscu w swoim zestawie nagłośnienia stanowiącym główny wybór maszyny do podróży wybrałem kultowy kawałek zespołu Depeche Mode o wymownym tytule Route66. Te same chmury przyniosły dużo więcej szkód niż sam deszcz. W wieczornych seansach filmowych alerty pogodowe przerywały regularne odtwarzanie, ogłaszając nadchodzący huragan, które swoje epicentrum obrało sobie nasz cel podróży kolejnego dnia.

 

Nazajutrz śledząc lokalne stacje telewizyjne, z niepokojem widzieliśmy miejsca, przez które zamierzaliśmy przejeżdżać wyglądające jak w stanach klęski żywiołowej. Pozrywane dachy, wiszące na kablach reklamy, tłumy zbierające się w wyznaczonych punktach nie wróżyły nic dobrego. Przejeżdżając przez zrujnowane huraganem miasteczko Reno, na własne oczy mogliśmy zobaczyć, jakie straty może wyrządzić huragan w ciągu kilkunastu minut. Gdybyśmy dojechali w to miejsce dzień wcześniej, skutki naszego pobytu mogłyby być opłakane.

Będąc panami własnego czasu, zatrzymywaliśmy się w dowolnym momencie czerpiąc radość z miejsc, które znajdowały się z dala od dróg przelotowych, świadomie zbaczając z równo wyściełanych asfaltem dróg mając w głowach znak drogi 66.

Takim sposobem dotarliśmy do słonecznego stanu Nowy Meksyk, który odsłonił przed nami górskie masywy i czerwone wzgórza tak charakterystyczne dla zachodniej części Stanów Zjednoczonych. Urokliwe miasteczko Santa Fe wprowadziło nas w klimat filmów typu western, domy z czerwonego betonu, kaktusy i specyficzna architektura przenieść się w czasie wiele lat wstecz. Powoli zbliżaliśmy się do miejsca, gdzie należało odbić od głównej trasy, aby zwiedzić słynny Grand Kanion i tak włączając prawy kierunkowskaz, pędziliśmy na północ do najbliżej położonego hotelu przed wjazdem do Parku Narodowego, który obejmował ten długo wyczekiwany masyw górski.

 

  

Cały kolejny dzień spędziliśmy na zwiedzaniu i podróżowaniu po krętych drogach stanu Nevada. Urok Wielkiego Kanionu Colorado zachwycił nas wszystkich i pędząc wzdłuż masywu górskiego, mogliśmy wiele godzin podziwiać cuda jakie niechcąco stworzyła natura. To niebywałe miejsce odwiedziłem już 3 raz, jednak za każdym razem odkrywałem coś nowego, coś co pozwalało wdychać nowe obrazy i oglądać nowe zapachy tego niezwykłego miejsca przyciągającego każdego roku miliony turystów. Moi towarzysze podróży ładowali swoje banki pamięci olbrzymią ilością otaczającej przyrody, masywów skalnych i różnorodnością turystów poruszających się w tym samym kierunku. Jestem przekonany, że to miejsce zachwyci nawet najbardziej wybrednego obieżyświata, dając obraz potęgi cudów natury powstałej miliony lat wcześniej. W drugiej części dnia dojechaliśmy do mniej odwiedzanego zakątka, jakim jest Horseshoe, czyli meander rzeki Colorado w kształcie podkowy w pobliżu miejscowości Page w stanie Arizona. Niezwykłe kolory i odcienie wzbudzały zachwyt turystów, którzy docierali szlakiem do punktu widokowego. Późnym wieczorem zameldowaliśmy się w miejscowości Kebab, gdzie okazało się, że nasza rezerwacja nie została potwierdzona i zostaliśmy sami z wizją spania pod gołym niebem. Po długich poszukiwaniach dotarliśmy do bardzo ciekawego miejsca u podnóży gór, które swym urokiem obudziło nieświadomych motocyklistów kolejnego ranka. Wieczorne refleksje na temat minionego dnia długo nie pozwoliły zasnąć, tworząc kolorowe pejzaże masywów górskich Wielkiego Kanionu Colorado.

Kilka godzin jazdy wśród ciszy i ciągnących się pustkowi doprowadziło nas na przedmieścia miasta rozrywki i nocnego życia. Wybrałem sobie żywiołową muzykę w swoim motocyklu i podkręcając volume do wartości świadczącej o moim zadowoleniu, puściłem znany kawałek ZZTOP – Viva Las Vegas. Naładowani emocjami wjechaliśmy późnym popołudniem na szerokie asfalty stolicy kasyn. Widok błyskających neonów w blasku słońca, turystów z każdego zakątka świata jednoznacznie wskazywał, gdzie się znajdujemy i co będziemy robili najbliższego wieczoru. 

Nasz hotel znajdował się blisko centrum z podziemnym parkingiem, gdzie z dumą pozostawiliśmy motocykle z dala od żaru lejącego się z nieba. Szybki prysznic, pranie w hotelowej pralni i byliśmy gotowi na wyjście do miejsc zapomnienia. Mimo wiecznego słońca dzień nie wydaje się zbyt długi, dlatego nasza wizyta była otoczona blaskiem nocy i wszechobecnych neonów. Ilość zwiedzających w żaden sposób nie odróżniał się od tych w ciągu dnia. Doszliśmy do sławnego z filmu Kac Vegas hotelu Cesar Palace, gdzie odegraliśmy pierwsze partie gry na jednorękim bandycie i przeszliśmy po galeriach handlowych z pięknym widokiem na sztuczne niebo, które za każdym razem robi na mnie wrażenie.

 

 

 

Nazajutrz opuszczamy kolorowe miasto i kierujemy się na zachód. 

Death Valey

 

Magiczne miejsce, które mimo kolejnych odwiedzin pozwoliło zachwycić i potwierdzić, że Parki Narodowe w Stanach Zjednoczonych nie mają kopii w żadnym innym miejscu na świecie. Potrafią czarować, przyciągać, budować w naszych umysłach krajobrazy, które za każdym razem mienią się innymi kolorami. Tym razem nie było inaczej. Widok piasku otoczonego solnym kożuchem w temperaturze blisko 40 stopni a wszystko z siedzenia naszych motocykli dało odpowiedź na pytanie, czy warto było być w tym miejscu. Krajobraz przypominał charakteryzacje studia filmów fantastycznych, tym bardziej ekscytujące było to, że znajdowaliśmy się w miejscu, gdzie kręcone były sceny z sagi Gwiezdnych Wojen Georga Lucasa. Mogliśmy wyobrazić sobie, jak będąc dziećmi oglądaliśmy pierwszą serię sagi i latające maszyny omijały bloki skalne, w których aktualnie się znajdowaliśmy. Te niebywałe miejsce rozciąga się kilometrami, tworząc krajobraz niespotykany dotychczas na naszej drodze. Nie chcąc dostać udaru słonecznego z powodu niesamowitych temperatur, ruszyliśmy w drogę powrotną do Vegas pokonując wyjątkowe serpentyny dzielące pustynne przestrzenie na pół. 

Czas spędzony podczas trzymania kierownicy pozwala na przyjaźń z samym sobą. Może to okazać się dość nietypowym zajęciem, gdyż mamy siebie dla siebie jakkolwiek to brzmi, ale uporządkowanie myśli będąc skupionym na bezpiecznym prowadzeniu motocykla, jest bezcenne. Każdy to ma możliwość przeżywania takich emocji, jest coraz bliżej do medytacji z samym sobą. 

Jedziemy w grupie, decydujemy wspólnie o przystankach, trasie, noclegach, ale w połączeniu z duszą naszego przewodnika potrafimy odłączyć się od wspólnoty i przejść na wyższy level kierując nie tylko kierownicą, ale przede wszystkim swoją wyobraźnią i czasoprzestrzenią.

Jadąc krętym asfaltem po Death Valey, czujemy jak czarny dywan pod oponami naszych maszyn roztapia się w 35 stopniowym upale. Słysząc pracujące zawory silnika, spoglądamy na przestrzeń otaczającą wokół nas. Dochodzi do mojej osobistej komórki wzrokowej świadomość, że marzenia zostały zrealizowane. Pojawiła się wizja ugruntowująca moje spostrzeżenia. Każdy z nas ma jakieś marzenia i fantazje, doszedłem do wniosku, że marzenia należy realizować, gdyż są one warte spełniania, fantazje wymyślamy i niech pozostaną w tej sferze naszej nierealnej rzeczywistości. Ktoś kiedyś napisał: „Fantazje to cudowne bezproblemowe wakacje od codzienności. Marzenia to pragnienia serca” dlatego niech fantazje pozwalają wykraczać poza ramy świadomości i podsuwają pomysły, natomiast marzenia mają za zadanie realizować coś co wydawałoby się niemożliwe, rodząc kolejne scenariusze i wytyczanie nowych szlaków.

 

 

Opuszczając miejsce hazardu i wiecznie rozświetlonych reklam zmierzamy do miejsca, które otwarte w 1900 roku przez Hoovera tym samym otrzymując nazwę imieniem kolejnego 31 prezydenta Stanów Zjednoczonych, swoją potęgą i technologią początków zeszłego wieku potrafi rozświetlić znaczą część Kalifornii. Tama Hoovera zbudowana na potrzeby zaspokojenia energetycznego działa do dzisiaj wytwarzając energię o mocy 4 miliardów kilowatogodzin rocznie. Ścisła kontrola na wjeździe pokazuje, jak bardzo strzeżona jest gospodarka energetyczna Ameryki. 

 

 

Pomysły na zwrócenie uwagi oglądających są różne. Na nietypowy wpadł pewien Amerykanin o imieniu Long, który przemierzając z ojcem pustynię, zbierał wszystko co napotkali. W taki sposób powstał las butelek i innych „inspiracji”, które zawieszone na konstrukcjach hałasują o każdej porze dnia i nocy. Long zmarł w 2019 roku, pozostawiając swoją instalację dla przejeżdżających.

 Gorący czerwcowy dzień w temperaturze blisko 100 stopni Farenheita, czyli 35 stopni Celsjusza wprowadził nas do stanu Kalifornia. Temperatura nie pozwalała na dłuższe odcinki bez odpoczynku, więc droga przerywana była na jakiekolwiek odsapnięcie i złapanie chłodnego klimatyzowanego powietrza w licznie rozmieszczonych fast foodach. 

 

 

 

Ostatnie dni wycieczki odkrywały słoneczne szerokie drogi Kalifornii i magię Złotego Stanu, jakim została nazwana w wyniku gorączki złota jaka wybuchła w połowie 19 wieku. Czytając książkę o początkach imperium MC Donalda, bardzo chciałem zobaczyć pierwszy fast food, który został otwarty w San Bernardino. Miejsce kultu i historii pisane przez ludzi, którzy z pasji stworzyli miejsce nie do końca akceptowane przez aktualnych zarządzających imperium. 

 

 

 

 

W dniu, który kończył nasz amerykański dream, udało nam się odwiedzić legendarny Hollywood oraz historyczną aleję gwiazd, która udekorowana symbolicznymi gwiazdami przypomina jakim bogactwem twórców jest Ameryka, która na przestrzeni przebytych kilometrów pozwala zrozumieć fenomen wszystkiego, co zostało stworzone w pocie czoła przez amerykańskich twórców jak również wielu imigrantów, którzy tworzyli ten niezwykły kraj posiadający tak wiele narodowości. 

 

 

 

Route 66 Santa Monica

Wjazd na molo w Santa Monica był najbardziej oczekiwanym, ale i najmocniej oddalanym punktem naszej wycieczki. Gorące okrzyki przypominały o czymś, co się kończy, o czym będziemy wspominać i do czego wracać przez kolejne dni, miesiące lata, co pozwoli nam podejmować kolejne wyzwania. 

Nadszedł czas na zwrot motocykli. Niczym Willy Fog ostatkiem minut dotarliśmy do wypożyczalni o godzinie 17:15, licząc, że będzie jeszcze czynna, zdaliśmy nasze maszyny i odprężeni wracaliśmy do hotelu w pełni spełnieni i odprężeni. Poranny samolot o godzinie 6 rano uzmysłowił, jak można zorganizować czas, aby spełnić marzenie i poprowadzić grupę śmiałków przez wspólne marzenia.

Odwracając się za siebie, zobaczyliśmy ponad 5000 kilometrów przejechanych na historycznych amerykańskich legendach, które pozwoliły nam przekroczyć kolejne granice możliwości, które mogą się już nie spełnić lub być przepustką do kolejnych niemożliwych wrażeń, które staną na naszej drodze.

Patrząc z perspektywy czasu, mam wrażenie, że ten historyczny odcinek drogi wszczepił w nas wojowników podróży i odkrywania tego, co niemożliwe. Życzę sobie i nam wszystkim możliwości odkrywania świata, które pozwoli na szersze spojrzenie i wzrost tolerancji do samego siebie.

Kończąc swoją opowieść, przypomnę słowa, które pozwalają mi podnieść się w te gorsze dni i z odwagą spojrzeć w przód wiedząc, że każdy moment w życiu jest dobry do osiągania swoich zamierzonych celów. Tylko wtedy możemy być pewni, że w przyszłości nie będziemy żałować żadnych zamierzonych celów. 

Realizujmy marzenia teraz póki możemy a niekoniecznie mamy możliwości, kiedy w przyszłości będziemy mogli, może już nie będziemy chcieli”.

 

T.C. 2022

 

 

 

 

 

Komentarze

Prześlij nam newsa